Część 1 | Część 2 |
marzec 2014 |
Czas: marzec 2014
W marcu 2014 roku w towarzystwie mocno zakręconych miłośników meteorytów pojechałem po raz pierwszy do Maroka szukać na pustyni meteorytów i kupować je od tamtejszych dealerów. Zastanawiałem się, jak opisać naszą podróż do Maroka? Tekst będzie czytany w większości przez meteoryciarzy, więc nie ma chyba sensu opisywać szczegółowo okazy jakie widzieliśmy. Jak wyglądają wyjątkowo ładne chondryty, każdy wie, bo do niejednego ich zdjęcia w Internecie wzdychamy. Opisywać 2 kg lunara, chyba też nie ma sensu. Bo to taki sam lunar, którego niemal każdy ma w kolekcji, tylko tysiąc razy większy, a chęć jego posiadania ociera się o nierealne fantazje. Napisać, że u Rachida Chaoui w Zagorze były mało zwietrzałe eukryty w dużej ilości i różnej wielkości, bezcelowe. Każdy meteoryciarz wie, że eukryty występują we wszystkich możliwych teksturach i jeden niepodobny do drugiego. A węglaki? Szafować w tekście skrótami CK, CM lub CV, też nie odda istoty fascynacji i obcowania z meteorytami. To trzeba zobaczyć, wziąć do ręki te skały z kosmosu. Nie będzie to więc opis szczegółowej marszruty, że danego dnia byliśmy u Ismaila w Erfoud i miał to i to, a innego dnia pojechaliśmy do braci Abdelhadi z Tantan i zachwycaliśmy się takimi to a takimi meteorytami. Artykułowi temu towarzyszą zdjęcia (więcej » galeria). Znajdują się na nich również zdjęcia meteorytów, ale gros zdjęć ma zilustrować klimaty Maroka i okoliczności towarzyszące poszukiwaniom i kupowaniu meteorytów. Jak mawiają, jedno zdjęcie jest jak tysiąc słów, lecz nie zawsze da się uchwycić emocje i to co poza kadrem (choć wielcy fotografowie to potrafią, ja nie). Postanowiłem więc opisać przede wszystkim to czego nie udało się uchwycić na zdjęciach. Również pobyt w tak egzotycznym kraju, prowokuje często do zastanowienia się nad rzeczami, których nie dostrzegamy na co dzień. Nie jest to więc dziennik podróży, a raczej migawki i spostrzeżenia z fajnej przygody. Zaczynamy!
|
Uczestnicy wyjazdu
Jarkko |
Jarkko jest architektem, właścicielem biura architektonicznego w Helsinkach i prawdopodobnie jednym z największych kolekcjonerów meteorytów w Finlandii. Ponieważ traktuje on poważnie kolekcjonowanie meteorytów, wiec jego nabytki nie pochodzą np. z eBaya, lecz zaopatruje się on u poważnych dealerów. Wiele okazów do swojej kolekcji kupił u Tomka oraz za jego pośrednictwem w Maroku. Gdy padł pomysł wyprawy do Maroka, szybko dał się namówić na wyjazd. Później okazało się, że był to jego pierwszy wypad za morze, dalej na południe niż za Morze Śródziemne nigdy nie podróżował. Nigdy wcześniej nie był w kraju arabskim, więc był to jego chrzest kulturowy. Pobyt na pustyni był dla niego pewnie też niezapomnianym przeżyciem? Pewnie wypatrywał na niej okazów podobnych do tych ze swojej kolekcji... wiemy, że to raczej marzenie..., ale myślę, że pustynię wspomina miło. |
Tuomas |
Tuomas to znajomy Jarkko. Jego wcześniejszy kontakt z meteorytami ograniczał się do zrobienie zdjęć okazów z kolekcji Jarkko na wystawę meteorytów. Zawodowo Tuomas zajmuje się fotografią architektury i z tego co wiem jest jednym z najbardziej wziętych i droższych fotografów w Finlandii. Na początku wyjazdu meteoryty były dla niego tabula rasa, ale czas pokazał, że można łatwo zarazić się bakcylem „kamieni z nieba”. Propozycję wyjazdu do Maroka potraktował jako pretekst spotkanie się ze swoim przyjacielem Jarkko w Afryce i okazję do zrobienia cyklu fotografii o handlu meteorytami. Dołączył do nas w drugim tygodniu wyjazdu i uczestniczył w tourne po dealerach. Przyleciał do nas, via Madryt i Casablankę do Agadiru, z Burkina Faso, gdzie realizował jakieś zawodowe zlecenie. Początkowo skupiał się na swojej pasji – fotografował sprzedawców meteorytów i ich ofertę. Gdy było już po targach i kontynuowaliśmy celebrowanie meteorytów, wkraczał do akcji Tuomas. Tworzył małe studio fotograficzne, improwizował oświetlenie, aranżował plan i kadr. Dopiero na jego zdjęciach widać było w jak egzotycznych warunkach kupowaliśmy meteoryty – gdyż często uchodziło to naszej uwadze, tak byliśmy skoncentrowani na meteorytach. Również sami dealerzy godzili się na pozowane sesje. Plon jego pracy można było później zobaczyć na specjalnej wystawie w Helsinkach. To, że w ciągu tygodnia obcowania z pasjonatami meteorytów, można zarazić się pasją nie podlegało dyskusji. Spekulowaliśmy tylko między sobą, kiedy Tuomas kupi swój pierwszy meteoryt. I się nie zawiedliśmy. Pierwszy był mały okaz Agoudal – tak „na pamiątkę”, jak twierdził Tuomas, ale my obstawialiśmy dalej, że jak się ma jeden to kolej na następny. Tak też się stało i było widać, że zakup drugiego okazu sprawił Tuomasowi wielką frajdę. Miałem też niebywałą okazję podejrzeć zawodowca w akcji i dowiedzieć się, jak zrobić dobre zdjęcie. Bonus! |
Tomek |
Tomek jest znanym sprzedawcom i kolekcjonerem meteorytów nie tylko wśród polskich miłośników. Od wielu lat zajmuje się handlem meteorytami i wyrobił sobie markę światowego dealera. Jest rozpoznawalny i ceniony. Tylko on wie, ile i za ile sprzedaje meteoryty. Po wyjeździe już wiem, że jego nazwisko w Maroko wywołuje stan gotowości w wielu miejscach skąd pochodzą meteoryty. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że gdybyśmy do Erfoud, Ouarzazate lub Asmary docierali koleją, to na peronach oczekiwano by nas z pompą i kwiatami. Wszędzie, gdzie się zjawialiśmy, Tomek był traktowany jak VIP. A my korzystaliśmy z tego faktu bez skrupułów. Mogliśmy zobaczyć meteoryty o jakich można tylko pomarzyć, mieliśmy poczucie bezpieczeństwa i komfort w kupowaniu. Jako jedno z ciekawszych doświadczeń, wspominam Tomka w akcji, który dla wielu dealerów był wyrocznią i dzielił się z nimi swoją wiedzą. z jaką atencją prosili go o ocenę okazów i z jakim zaufaniem podchodzili do jego opinii. Nie ma co ukrywać, że dla wielu z nich meteoryty są obiektem handlu, ale nie zawsze są oni w stanie ocenić ich rzeczywistą naturę lub rynkową wartość. Tomek był w swoim żywiole ku pożytkowi obu stron. Była jeszcze jedna korzyść z „marki” Tomka. Mogliśmy kupować na krechę, gdyż zaufanie to jeden z filarów handlu meteorytami. Również nie musieliśmy martwic się o wywóz dużych okazów, wysyłkę brali na siebie Marokańczycy i można było być o to spokojnym. Acha, i jeszcze jedno, pokłosiem naszego krótkiego tourne po dealerach było później kilka telefonów i e-maili od innych sprzedawców, z pretensjami, dlaczego ich nie odwiedziliśmy!? |
Czwarty uczestnik, czyli ja |
Mam kilka meteorytów, które kupiłem bezpośrednio u Marokańczyków via Internet, ale nigdy nie przypuszczałem, że kupowanie u nich na miejscu może być tak pasjonujące i atrakcyjne. |
Maroko |
Byłem wielokrotnie w wielu krajach arabskich i przyzwyczaiłem się do różnic kulturowych i, mówiąc eufemistycznie, środowiskowych. i nie chodzi mi o zorganizowane wyjazdy na Dżerbę czy do Hurgady. Sam na wielu wyjazdach musiałem zadbać o to co zjem i gdzie, gdzie będę spał i czy będzie bezpiecznie czy ludzie których spotykam i muszę im zaufać są wiarygodni. Takie podróże wzmacniają w człowieku poczucie, że świat jest w swej zasadniczej części oparty na uniwersalnych potrzebach i czytelnych kodach. Tak też było w Maroko. Odwiedziliśmy miejsca naznaczone biedą i monotonią egzystencji. Spotkaliśmy ludzi, którym się powiodło, ale też takich, którzy muszą jakoś żyć tu i teraz. Ale wszędzie towarzyszyło nam poczucie życzliwości i sympatii. Lubię te klimaty, a jak można je połączyć jeszcze z pasją meteorytową? Czego pragnąć więcej? Warto było! |
Początek podróży |
Do Maroka przylecieliśmy czarterem z grupą turystów do Agadiru. Wylądowaliśmy o jakiejś nieludzkiej porze rano i mieliśmy trochę czasu na aklimatyzację, gdyż z człowiekiem z wypożyczalni samochodów byliśmy umówieni o 7 rano na przylotniskowym parkingu. Jeszcze przed wylotem Tomek przez Internet zarezerwował samochody. Plan był taki, że na pierwszy tydzień – wypad na Saharę Zachodnią – potrzebowaliśmy samochodu terenowego z napędem na cztery koła. Drugi tydzień – tourne po dealerach – mieliśmy już zrobić normalnym samochodem osobowym. Zmiana samochodu było konieczna, gdyż wypożyczenie samochodu w Maroku nie jest tanie. Nauczeni już na innych wyjazdach, że via Internet to wszystko jest łatwe i bezproblemowe, mieliśmy trochę obaw czy samochód będzie i czy taki jak miał być. I okazało się, że nasze obawy były, i bezpodstawne i uzasadnione. Na parkingu czekał na nas człowiek z pięknym i niezajechanym Mitsubishi Pajero. Bingo! Problemy rozpoczęły się już chwilę później, gdy okazało się, że człowiek z wypożyczalni rozmawia i rozumie tylko po francusku. Dokumenty do podpisu też były w obcym nam języku, a na dodatek, z tego co udało nam się zrozumieć, musimy uiścić kosmiczną kaucję za samochody. Kwota kaucji znacząco przekraczała nasze limity na kartach kredytowych! Nie był to optymistyczny początek wyjazdu. Jednak po długotrwałych pertraktacjach i wielu telefonach do angielskojęzycznego właściciela wypożyczalni, udało nam się wypracować kompromis. Załadowaliśmy więc nasze bagaże do wozu i ruszyliśmy pełni powracającego optymizmu do... do centrum miasta! Nie skierowaliśmy się początkowo na południe na Saharę, lecz postanowiliśmy zrobić niezbędne zakupy w Agadirze. Nie wiedzieliśmy, jak wyglądają sklepy na biednym południu, czy będzie tam łatwo kupić podstawowe produkty. Znaleźliśmy duży market spożywczy i okazało się, że otwierają za godzinę. Cóż, trzeba było poczekać i na spokojnie przegadać plany i poranne perturbacje z wypożyczalnią. Należało kupić przede wszystkim dużo wody do picia, jakieś pieczywo, konserwy i serki oraz słodkie Małe-Co-Nieco. Agadir żyje z turystów, więc nie zdziwiło nas, że w podziemiach sklepu w mocno spartańskich i konspiracyjnych warunkach jest stoisko z alkoholem. Piwo wydawało nam się najwłaściwszym napojem na ten klimat, ale szybko ograniczyliśmy nasze potrzeby po zapoznaniu się z cenami. Trochę, jak się okazało, przesadzili w sklepie z cenami, ale nie odmówiliśmy sobie kilku puszek na początek. Zaopatrzeni w produkty o terminach gwarancji przekraczających zapewne oczekiwany czas trwania dynastii królów Maroka, ale jak zapewniały etykiety, bez konserwantów i barwników, mogliśmy spokojnie wyruszyć na poszukiwania – na południe – na Saharę – po meteoryty!
Opuszczając Agadir minęliśmy lotnisko, gdzie za tydzień mieliśmy ponownie zjawić się by wymienić samochody i zabrać w dalszą podróż kolegę Jarkko, Tuomasa. Agadir jest miastem turystycznym, gdzie pełno hoteli, restauracji, rozległych i wysokich gmachów publicznych oraz sklepów nastawionych na turystów. Nas ciągnęło do innego Maroka. Do odległych, zapylonych miasteczek, pełnych niskich, nigdy nie ukończonych domów, warsztatów, kramików i klimatycznych lokali gastronomicznych. W których czuć ten charakterystyczny zapach, słychać uliczny gwar i widać spieszących gdzieś ludzi. Sprawia to wrażenie chaosu i tymczasowości. Ale nic bardziej mylnego. Tak tu wygląda normalne życie. Nasze uwarunkowania kulturowe często ograniczają nas we właściwej percepcji otaczającego świata. To jest to co mnie pociąga i fascynuje w podróżach po świecie. Jesteś w Maroko, staraj się żyć jak Marokańczyk. Jedz to co oni, dostosuj ubiór do lokalnych warunków, nie dawaj odczuć, że jakiś rzeczy nie akceptujesz lub są one dla ciebie dziwne. I tak widać, że jesteśmy z innego świata, więc nie ma potrzeby dodatkowo utrudniać sobie kontaktu z tubylcami i stwarzać problemy. Gdy Agadir został już daleko za nami mogliśmy zacząć napawać się tymi arabskimi klimatami. Rozległe puste przestrzenie, szybko zmieniający się krajobraz oraz mijane pogrążone w popołudniowej sjeście wsie i miasteczka. A wszystko w kolorach ziemi i pyłu. Maroko jest dużym krajem, a nasz pierwszy cel leżał tuż przed granicą z Saharą Zachodnią. Mieliśmy przed sobą szmat drogi i dużo czasu na podziwianie krajobrazów i wymianę opinii na temat tego co nas czeka. Sahara Zachodnia nie ma do końca uregulowanego status międzynarodowego. Nie wiedzieliśmy jak wygląda granica oraz czy pozostałości po wieloletniej wojnie na tym terenie nie stanowią jakiegoś zagrożenia. Na mapach SZ zaznaczone są ciągnące się wiele kilometrów linie wałów obronnych. Toczono tam walki z użyciem ciężkiego sprzętu. Znalazłem na stronach ONZ w miarę aktualną mapę terenów zaminowanych i takich, gdzie do dziś zdarzają się wypadki. Miejsca te skrupulatnie i z nadkładem omijaliśmy. Ale i tak wielokrotnie napotykaliśmy na pustyni niewybuchy i pozostałości jakiś fortyfikacji. Jeśli jeszcze do tego dołożyć informacje o przemytnikach i operujących w sąsiednich państwach ekstremistach, wyłania się mało optymistyczny obraz. Cóż, myśleliśmy o meteorytach, a problemom bezpieczeństwa staraliśmy się nadać mniejszą rangę. |
Pierwszy postój i pierwszy hotel |
W te rejony nie docierają już tłumy turystów, więc oferta nie była oszałamiająca. Znaleźliśmy hotel, choć na hotel on z zewnątrz nie wyglądał. Bardziej przypominał restaurację, ale przy kilku zaparkowanych przed nim samochodów uwijali się jacyś cudzoziemcy, więc nadawali mu wiarygodności. Gdzieś w rogu sali restauracyjnej, przy zawalonym papierami biurku była tzw. recepcja. Tomek z Jarkko poszli obejrzeć pokoje czy nam odpowiadają. Było to trochę rytualne zachowanie, bo pokój na trzy osoby był jeden, a gdzie jest alternatywny hotel nie wiedzieliśmy, więc oglądanie było raczej rutynowe niż gdyby miało coś wnieść. Pokój okazał się do zaakceptowania, a jakże. Zabraliśmy swoje bagaże na górę. i już na wejściu było widać, że dotarliśmy do innego świata. W kategoriach europejskich, gwiazdek to on nie miał, chyba tylko te widoczne przez niedomykające się okienko w łazience. Również samo rozwiązanie pomieszczenia bardziej przypominało jakiś karawansaraj na pustyni niż pokój hotelowy. Olbrzymi przedpokój, pewnie ponad 20 m2, w którym spokojnie można byłoby zakwaterować kilkanaście wielbłądów, na lewo od niego duże pomieszczenie „wodopoju” z kilkoma umywalkami! A do przedpokoju przylegające dwa malutkie pokoiki z ledwością mieszczące po dwa łóżka. W łazience po slalomie, wymijając sedes i umywalkę docierało się do brodzika. Teraz z perspektywy czasu, tak to widzę, ale wówczas, byliśmy zachwyceni i szczęśliwi, że jest gdzie się umyć, położyć i wyspać. Widać było, że już jeden dzień pobytu pozwolił nam zgrać się z krajem i wyważyć nasze oczekiwania. Było super. Zeszliśmy na dół na kolację i zamówiliśmy rybę, przecież byliśmy nad Oceanem Atlantyckim. Jednocześnie mocno wysmażona potrawa miała też zminimalizować ryzyko tzw. zemsty faraona. Bo poza nowymi doznaniami estetycznymi i zmysłowymi, wylądowaliśmy w kraju o trochę innym pojmowaniu zasad higieny i innej kulturze bakteryjnej. Największe obawy dotyczące jedzenia miał Tomek, natomiast Jarkko dał się szybko przekonać, że po jedzeniu małą dawką alkoholu oddalimy wszelkie zagrożenia. Widać było na początku, że wszystko było dla niego nowe, więc zdał się na nas i nasze doświadczenie. Dbaliśmy o Jarkko. Przykładem na to może być np. nasza wyprawa w poszukiwaniu sandałów. Okazało się, że Jarkko wziął na wyjazd tylko solidne traperskie buty dobre na śniegi dalekiej północy. W upalnym i wilgotnym klimacie Maroko raczej się nie sprawdzające. W drodze na południe w jakimś małym miasteczku znaleźliśmy elegancki salon z towarami, jak na londyńskim Oxford Street. Torebki Hermesa, Louis Vuitton, markowe ciuchy Adidasa, DC i Gapa. Wszystko w bardzo przystępnych cenach i niemal jak oryginalne – ach ta globalizacja. Szybko dobraliśmy dla Jarkko sandały, może nie markowe, ale wygodne, za kilka dirhamów i wyglądające na takie co to wytrzymają te dwa tygodnie w Maroko. Najmilej wspomina się takie małe epizody wielkich wypraw. |
Mandat |
Znaczna część dróg, którymi poruszaliśmy się podczas tourne po Maroku prowadziła przez górzyste tereny. Mnóstwo zakrętów i zakazów wyprzedzania. Jak trafiła się jakaś ociężałą ciężarówka, z niecierpliwością szukaliśmy okazji do jej wyprzedzenia. Pewnego dnia, po długiej jeździe w konwoju z ciężarówką z przodu, za którymś to już zakrętem, na ciągłej – dostaliśmy mandat. Nie wiadomo czy Tomek chciał wyprzedzić ciężarówkę czy tylko wyglądał zza niej, jak tam dalej wygląda droga? Droga wyglądała przednio, ale Tomek dziwnie szybko wrócił na swój pas. Okazało się, że na tym pustkowiu w odległości kilkuset metrów widać kolejny posterunek policji i znów po raz setny trzeba będzie pokazywać paszporty. Wyprzedzać się już nie opłacało. Ale na rogatce okazało się, że nie będzie jak zwykle. Owszem zabrali do sprawdzenia paszporty, ale oświadczyli, że należy się mandat za przekroczenie ciągłej. Tyle zrozumieliśmy, gdyż ponownie barierą był język francuski. Ale, że mandat jest spory to już zrozumieliśmy bez problemu. Zapewne to nasze pochodzenie spowodowało, że wymierzono nam chyba najwyższy przewidziany za to mandat. Tomek postanowił zawalczyć, wykorzystując przewrotnie jako oręż, właśnie barierę językową. Bo gdy nie rozumiesz języka, możesz „rozumieć” tylko to co ci wygodne, a przeinaczać znaczenie rzeczy niekorzystnych. Nie mieliśmy nic do stracenia, a wiele dirhamów do zyskania. Tomek poszedł zatem zawalczyć, w ślad za naszymi paszportami, do ceglanego kiosku rogatki. Cierpliwie z Jarkko czekaliśmy kontemplując monotonny, upalny krajobraz, a czas mijał. Minęło go sporo, a Tomka nie było. Zaniepokojony poszedłem do budki zobaczyć co się dzieje, a tam rozpromieniony Tomek w towarzystwie uśmiechniętych policjantów wypija kolejną gorącą miętową herbatkę. Całe towarzystwo, dyskutując w różnych językach, próbowało wypełnić trudny formularz mandatu. Nie zrażony sytuacją i pełen skupienia oficer, cierpliwie i z dużym dystansem do swoich działań, próbował wykaligrafować trudne łacińskie litery w rozbudowanym druku. Nie napiszę, co wprawiło całe to towarzystwo w tak dobry humor, ale efekt był taki, że Tomek dostał mandat za nie zapięte pasy (a miał zapięte), na kwotę dużo, dużo mniejszą niż początkowo mieliśmy zapłacić. Jak widać można się dogadać, tylko trzeba trochę fantazji, życzliwości i uroku osobistego. Od tego czasu jeździliśmy już bardziej poprawnie. |
Awaria |
Innym razem okazało się, że nie działa nam klakson w samochodzie. W innych okolicznościach pewnie byśmy zwlekali z naprawą, ale w krajach arabskich, klakson jest tak samo ważnym elementem samochodu, jak kierownica. Można mieć rachityczne światła, niesprawne kierunkowskazy lub drzwi zamykane na skrętkę z drutu, ale klakson! Jak bez sprawnego klaksonu zasygnalizować innym użytkownikom drogi nasz manewr? Gdy chcę skręcić czy tylko włączyć się do ruchu, naciskam klakson i już inni wiedzą, że coś się będzie działo. To na innych kierowcach spoczywa obowiązek rozpoznania naszego zamiaru. To działa i my też stosowaliśmy się do tych zasad. W Smarze szukaliśmy warsztatu samochodowego. Już nawet nie wyspecjalizowanego elektryka samochodowego, ale jakiegokolwiek specjalistę od samochodów. Zawsze jest tak, że gdy nie potrzeba, to za oknem przewijają się całe kompleksy warsztatów – jeden za drugim. Gdy pojawia się potrzeba to nagle same sklepiki i kramiki. Gdzieś w bocznych uliczkach znaleźliśmy wreszcie coś co wyglądało na warsztat samochodowy. Mocno nasączona olejem podłoga, klika zużytych opon i plastikowe bańki z mocno wypłowiałymi etykietami – to musiał być warsztat. Ale bez właściciela i kogokolwiek by zasięgnąć języka – pora sjesty. Jednak nasz duży, biały Pajero zaparkowany na sennej ulicy, musiał zwrócić uwagę, bo po chwili zjawiła się mała dziewczynka, która ładnym angielskim poinformowała nas, że to warsztat jej ojca i on jest Specjalistom Od Samochodów. Po chwili zjawił się on sam i z życzliwym uśmiechem przyglądał się nam, jak próbowaliśmy mu wytłumaczyć nasz problem pstrykając różnymi przełącznikami. Stwierdził „no problema” i zabrał się do roboty. Już po jego pierwszych poczynaniach widać było, że miał po raz pierwszy do czynienia z Pajero. Sporo czasu zajęło mu znalezienie miejsca, gdzie w Mitsubishi są bezpieczniki, więc w tych okolicznościach chłopaki doszli do wniosku, że to potrwa i poszli na zakupy. Zostałem sam i towarzysząca nam córka mechanika. Pewnie jej obecności zawdzięczamy, że samochód odzyskał sprawność. Bo widać było, że jej ojciec może mieć problem ze skomplikowanym układem, ale przecież nie mógł zawieść córki. Po zidentyfikowaniu położenia skrzynki bezpieczników, przy wtórze własnych „yhy” i „ok, ok”, za pomocą uniwersalnego narzędzia w postaci żarówki na drucikach, zaczął nakłuwać nasz pojazd i zmuszać do błysków, migotania, a momentami to i radio pogrywało. Obserwowałem to wszystko tylko lekko zaniepokojony, widać było, że cel został rozpoznany, więc zapewne metodą prób i błędów znajdzie się rozwiązanie. Kolejne doświadczenie z krajów arabskich pozwalało mi z wiarą patrzeć na pracę tego człowieka. Podczas wielu podróży widziałem liczne przypadki skuteczności działań mieszkańców tych krajów. Na początku uderza prowizoryczność wielu rozwiązań. Większość towarów w sklepach nie odbiega standardem od tych u nas (też chińszczyzna), budują domy wg powszechnych standardów, wykończeniówka też nie budzi zastrzeżeń (no może tylko arabska estetyka nie jest w naszym guście), jeżdżą zachodnimi samochodami, ale po jakimś czasie wygląda to wszystko na podupadające. W czym rzecz? Mam wrażenie, że u nich się kupuje, buduje, użytkuje, ale późniejsza naprawa i konserwacja to „poszukiwanie innej drogi”. Jak coś odpadło to przyczepia się byle czym co jest akurat pod ręką, jak trzeba pociągnąć dodatkowe kable lub rury to robi się to już na elewacji i z przypadkowych materiałów. Zepsuła się Niagara to zrobi się dodatkowy kranik i po problemie, jak grzyb na ścianie to trzeba pomalować, niekoniecznie w dobranym kolorze. Jak dołu nie trzeba zakopywać to się go nie zakopuje, jak jest gruz to wyrzuca się go na najbliższą działkę, gdzie akurat nic się nie dzieje. Odpadła terakota, można zatrzeć zwietrzałym cementem, przez jakiś czas poleży. Króluje powszechna prowizorka i niechlujstwo. Dotyczy to również, a nawet przede wszystkim, eleganckich kurortów, hoteli i budynków publicznych. Widać im to nie przeszkadza, ale dla nas jest zawsze szokujące. |
Spotkania na pustyni |
Z Tomkiem mieliśmy już za sobą doświadczenia w poszukiwaniu meteorytów na pustyniach. To jest trochę inna bajka, niż wyprawy na znane elipsy spadku, gdzie wiesz czego szukać i w jakim obszarze. Pustynie są inne, tam masz zazwyczaj nieporównywalnie większy obszar i nigdy nie wiesz co znajdziesz. Te dwa elementy składają się na to co w poszukiwaniach na pustyni jest Tym-Co-Tygrysy-Lubią-Najbardziej! Nieopisywalny bezmiar przestrzeni i emocje towarzyszące zbliżaniu się do dziwnego, ciemnego kamienia leżącego na tle monotonnej skąpanej w słońcu jasnej pustyni. Prawdę powiedziawszy decydując się na wyjazd na Saharę Zachodnią właśnie po takie doznania jechaliśmy. Nie mieliśmy złudzeń, że Maroko i Sahara Zachodnia to obszary, które zostały już dawno przeszukane. Mało jest tam terenów, gdzie można pojechać na niezbadane lub na znane i rokujące elipsy. Od wielu lat Maroko, w zasadzie marokańscy dealerzy, są głównymi dostarczycielami meteorytów na rynki europejski i amerykańskie, więc towar już dawno opuścił swoje miejsce pochodzenia – pustynie. Jako kolekcjonerzy jesteśmy w zasadzie na końcu łańcucha pokarmowego obrotu meteorytami. Aby one do nas trafiły, ktoś musiał ja znaleźć na pustyni, ktoś inny ocenić ich typ i wartość, ktoś stworzyć siatkę dystrybucji, na końcu której są duzi dealerzy i kolekcjonerzy. Po wjechaniu na teren Sahary Zachodniej rozpoczęliśmy poszukiwania. Oczywiście przemierzając pustkowia w poszukiwaniu meteorytów, docieraliśmy też w miejsca, gdzie coś wcześniej znaleziono. Szansa, że jeszcze coś tam zostało dla takich poszukiwaczy jak my, była niewielka, ale ci z Czytelników co jeżdżą na pustynie wiedzą, że w świecie bez dróg i drogowskazów, punktów charakterystycznych i tego co wypełnia mapy, należy stworzyć sobie plan „jazdy do nikąd”. Mapy pustyń są ubogie, więc jechanie dla samego pokonywania kilometrów nie ma sensu. Pustynie w Maroku są trochę inne niż te które znaliśmy. I nie chodzi tylko o jej kolory, ukształtowanie i porastającą ją roślinność, ale o obecność na niej ludzi. Pustynie płw. Arabskiego, Tunezji czy Libii są w jakimś sensie nieużytkami. Są wprawdzie miejscem pozyskiwania różnych surowców na skalę przemysłową, ale dla ludzi to obce środowisko. W Maroku i na Saharze Zachodniej jest inaczej. Szybko okazało się, że tamtejsza pustynia tętni życiem. Rosnąca na niej skromna roślinność, jest paszą dla licznych stad kóz i owiec. Dużo łatwiej wypatrzyć na horyzoncie pasące się stado niż meteoryt. Jest trzódka są pasterze. Niemal cały czas, gdzieś na horyzoncie towarzyszyły na stada pasących się kóz lub było widać obozowiska pasterzy. I właśnie tu prawdopodobnie zaczyna się „łańcuch pokarmowy” pozyskiwania meteorytów. Spędzający na pustyni tygodnie lub miesiące pasterze, przemierzając ją ze swoimi stadami, są idealnymi poszukiwaczami. Ile można chodzić za kozami i dyskutować z towarzyszami o życiu? Przecież życie tu wyznacza rytmy dnia i powtarzalność czynności. Szybko kończą się tematy rozmów i pozostaje tylko kontemplacja pustkowia. Przypuszczam, że taką sytuację szybko dostrzegli bardziej rzutcy tubylcy i zwerbowali pasterzy do poszukiwań. Wystarczyło przekonać ich, że za zebrane przez nich „dziwne kamienie” dostaną żywą gotówkę. Wystarczyło zapewne szybkie ich przyuczenie, na jakie kamienie zwracać uwagę – ciężkie, czarne, magnetyczne, rzadkie. Prawdopodobnie nie leży w interesie dealerów wtajemniczenie pasterzy w rozpoznawaniu typów meteorytów, gdyż ta wiedza spowodowałaby tylko kłopot z odkupieniem od nich za grosze „tylko kamienia”. Że tak jest, utwierdzają mnie liczne doświadczenia ze spotkań z pasterzami i dealerami. Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że wyprawa na Saharę Zachodnią będzie dla nas tylko ponownym przeżywaniem tych niebywałych emocji SZUKANIA. Jeśli chcemy coś z pustyni przywieźć, to musimy szukać pomocy u pasterzy. Przemierzaliśmy więc pustynie szukając nie tylko meteorytów, ale i pasterzy z meteorytami. Był to dobry pomysł. Rzeczywiście zagadywani przez nas pasterze wyciągali z zakamarków samochodów lub namiotów zawiniątka z kamieniami. Ale tylko raz się zdarzyło, że wśród tych zbiorów były meteoryty. Napotkaliśmy na pustyni mocna załadowany dobytkiem wszelakim samochód, który z powodzeniem można nazwać zabytkowym. Był to mocno wysłużony samochód terenowy po wielokrotnych liftingach i reanimacjach. Nigdy nie zapomnę scen, jak Tomek po raz kolejny próbował zapytać tubylców czy mają meteoryty. Zadanie niełatwe, ale nie niemożliwe. Spotykasz na pustyni grupę ludzi, którzy żyją w innym niż my świecie, mają inne problemy i oczekiwania. Dzieli nas nie tylko przepaść kulturowa, ale i język. My w ich języku nic, oni w naszych też. Jak sobie poradzić? Pierwszy raz wyglądało to przezabawnie. Widzimy w oddali sunący po pustyni samochód. Postanawiamy zapytać jego pasażerów o meteoryty. Nie było czasu na przemyślenie sposobu. Podjechaliśmy. Ani się zorientowaliśmy z Jarkko w sytuacji, a tu Tomek już stoi przy obcym samochodzie i coś po angielsku tłumaczy mocno zdziwionym tubylcom. Widać, że nie ma kontaktu. Więc Tomek podnosi kamień, rzuca go do góry i odgrywa rolę spadającego meteorytu. I tak kilkukrotnie. Nie sposób opisać absurdalność tej sytuacji. Nagle ni stąd ni zowąd, na pustkowiu podjeżdża do ciebie białas w wymuskanej białej terenówce, wyskakuje z niej, podbiega i rzuca kamieniami do góry wydając dziwne dźwięki i wykonując jakąś pantomimę. Dość powiedzieć, że to działało. Szybko okazywało się, że nagabywani tubylcy wiedzą o co nam chodzi i zaczynali szperać w swoim dobytku za cennymi zawiniątkami. Wyciągali jakieś paczuszki w których mieli „dziwne kamienie” i z ochotą nam je pokazywali. Wiedzieli, że interesują nas ich kamienie i będziemy chcieli je od nich kupić. Jak przypuszczam, nie mieli do końca pojęcia, które z nich są meteorytami, ale zapewne mieli przykazane zbierać te dziwne, które później dealerzy kupowali od nich za gotówkę. Sądzę, że sprytni dealerzy kupowali od nich nie tylko meteoryty, ale również część zwykłych kamieni, tak by nie dać poznać, jak wyglądają meteoryty. Pewnie na wagę, a nie na typ? Nie dzielić się wiedzą, gdyż to nie ułatwiałoby później odkupywania za bezcen cymesów od uświadomionych pasterzy. Niestety tylko raz okazało się, że poza zwykłymi kamieniami napotkani pasterze mieli i meteoryty. Nasze wprawne oko szybko je wypatrzyło. Na pytanie o cenę padły jakieś kosmiczne kwoty, ale nasze realne propozycje szybko zostały zaakceptowane. Proponowaliśmy ceny zbliżone do tych jakie my płacimy u dealerów, więc szybko tubylcy postanowili sprzedać nam pozostałe kamienie – przecież też były czarne, miały czasami jakieś skorupy, a nawet były magnetyczne (mieli własne magnesy neodymowe!). Widać było jednak, że ich kryteria, iż kamień jest meteorytem znacząco odbiegały od naszych. Tak, jak można było się spodziewać, z pustyni przywieźliśmy tylko to co kupiliśmy od pasterzy. No, może nie do końca nic nie znaleźliśmy. Odwiedzaliśmy znane miejsca, gdzie wcześniej coś znaleziono, np. na terenie spadku diogenitu NWA 7831 wygrzebaliśmy z mocno przekopanego piachu kilka malutkich ziarenek diogenitu. Dla nas z Tomkiem były to, może nie oszałamiającej wielkości, ale kolejne znalezione osobiście meteoryty, lecz frajda jaką miał Jarkko ze znalezienia swoich pierwszych meteorytów, warta była tych setek przejechanych kilometrów i pustynnych niewygód. Doskonale pamiętam, jak dawno temu znalazłem mój pierwszy meteoryt. Był to SaU 001, brzydki i mały, ale PIERWSZY! Te pozyskane przez pasterzy dirhamy pochodzące ze sprzedaży „kamieni z nieba” są dla nich dosłownie darem niebios. Warunki w jakich żyją oni na pustyni, surowość klimatu, chwiejność całego ekosystemu od którego zależy ich ciężki los, są nie do pozazdroszczenia. Wielokrotnie podjeżdżaliśmy do pustynnych obozowisk i za każdym razem towarzyszyły nam te same uczucia. Podziw dla tubylców dla ich zaradności i otwartości. Wszystkie obozowiska wyglądały niemal jak najbardziej zaniedbane polskie „mobilne” ogródki działkowe, podupadające, zdewastowane i z masą przedmiotów co to „się mogą przydać”. Dla nich pustynia to niemal cały świat i starają się na niej żyć godnie i w zgodzie z nią. Natomiast dla nas jest ona tylko egzotycznym źródłem meteorytów i chyba nigdy nie zrozumiemy innych nacji i kultur, tylko je sporadycznie obserwując. W ciągu pierwszego tygodnia poza szukaniem na pustyni i kilku na niej noclegach, odwiedzaliśmy też lokalnych dealerów. Jak można było się spodziewać, mieli oni dużo meteorytów nie wyselekcjonowanych i niemal jeszcze ciepłych od słońca pustyni. Przeważały mocno zwietrzałe chondryty, było trochę cymesów, a wśród nich szansa na okazy, które jeszcze nie trafiły na internetowe fora. Przyjeżdżaliśmy z pustyni z pustymi rękami, więc stoły wypełnione meteorytami były dla nas ucztą. Dokonywaliśmy pierwszych zakupów.
» Więcej – galeria zdjęć z wyjazdu |
|
Zobacz również |
Strona internetowa Tomka: Treasures from the Sky – Tomasz Jakubowski Collecting Meteorites Strona internetowa Jarkko: LittlePlanets.fi – Jarkko Kettunen Meteorites Collection Strona internetowa Tuomasa: Tuomas Uusheimo Photography |
Źródła (sources): |
Fotografie: Jarkko, Tuomas, Woreczko |
Woreczko Meteorites 2002–2018 © Jan Woreczko & Wadi (Polityka prywatności) | Page update: 2018-08-19 19:56 |